Widzowie Teatru Rozrywki kochają chorzowską scenę za to samo, za co konkurencja jej nienawidzi. Dajcie im musicalową klasykę, a zrobią z nią to, co trzeba i tak nieodmiennie od lat. „Cabaret”? Rewelacja (i to zarówno ten z roku 1992 jak i ten z 2019). „Evita”? Jedyna w swoim rodzaju! „Człowiek z La Manchy”? Legendarny! „Skrzypek na dachu”? Niezapomniany! „Jesus Christ Superstar”? Klękajcie narody! Wystarczy? Nie? No, to teraz czas na „Koty”!
To materiał z rodzaju tych, w których liczy się przede wszystkim show. Fabuła ma tu drugorzędne znaczenie. Ta historia to raczej przegląd galerii kocich indywidualności, oprawiony w pamiętne songi. Sekret tkwi w tym, by umiejętnie dobrać obsadę, która po zaopatrzeniu w odpowiednie kostiumy i wymalowaniu sugestywną charakteryzacją, odnajdzie się w realistycznej śmietnikowej scenografii, w której z lekkością odtworzy imponujące układy choreograficzne i uciągnie wokalnie dwa akty widowiska bez cienia zadyszki. Wszystko po to, by w finale publiczność mogła stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, że zna już klucz, że zna już sens i wie, „że kot to kot – nie pies”.
Proste? Proste… Bo musical z gatunku „Kotów” to istny samograj. Tyle tylko, iż szybko może się okazać, że łatwiej powiedzieć, niż wykonać. Taki na przykład Tom Hooper, próbując przenieść „Koty” na kinowy ekran, poległ ze swoim projektem na całej linii i ani Judi Dench, ani Taylor Swift, ani nawet Ian McKellen nie zdołali go uratować.
Jakub Szydłowski w Chorzowie poradził sobie natomiast znakomicie i z pełną świadomością, że nie zrobił tego sam. Dał temu dowód w czasie długich popremierowych owacji na stojąco, cierpliwie wymieniając ze sceny kolejnych współtwórców sukcesu – od orkiestry po akustyków. „To są naprawdę setki, a nawet tysiące osób… To znaczy… KOTÓW” – skwitował w końcu żartem.
Chorzowskie „Koty” ogląda się świetnie. Muzyka Andrew Lloyd Webera i libretto Trevora Nunna z wykorzystaniem wierszy T.S. Eliotta to klasa sama w sobie. Choreografia Jarosława Stańka i Katarzyny Zielonki tak dynamiczna, że momentami trudno za nią nadążyć – żal mrugać, by nie uronić choćby ułamka sekundy! Scenografia Grzegorza Policińskiego – doskonała, a kostiumy Doroty Sabak-Ciołkosz trafione w dziesiątkę (nauczony wcześniejszymi adaptacjami z innych miejsc chyba najbardziej bałem się tego, że stylizacje będą przerysowane i sztuczne, co niekorzystnie wpłynie na odbiór całości). Brakuje chyba tylko fajerwerków… A, nie, zaraz…
W końcu (last but not least) aktorzy. Choć potęgą są tu porywające sceny zbiorowe, ode mnie „pierwsze wśród równych” brawa dla Grizabelli (Wioletta Białk), Nestora (Tomasz Jedz), Gusa (Mirosław Książek), Bywalca (Dominik Koralewski) oraz dueciku w składzie Mungo Jerry (Beata Wojtan) i Pumpernikiel (Aleksandra Dyjas). Ale cała kocia menażeria pracuje jak dobrze skonstruowana i naoliwiona maszyna. Nic dziwnego, że publiczność w finale tak wcześnie wyrwało z foteli do owacji na stojąco!
Ach i też wyłapaliście ten chorzowski „smaczek”? Ja tak, bo sam mieszkam… „tuż przy Parku Róż”…
Więcej o spektaklu – na stronie internetowej Teatru Rozrywki.
Zdjęcia w galerii: Artur Wacławek / Teatr Rozrywki