Wywiad ukazał się pierwotnie w wydaniu papierowym
w marcu 2019 roku.
– Otwartość, uniwersalność, swoboda przekazu, możliwość kontaktu ze światem (jako takim i światem sztuki) w dobie, gdy jeszcze nie było internetu, to kilka z elementów, które mnie – jako nastolatka – zafascynowały w idei Mail Artu, zwanego w Polsce „Sztuką Poczty”. Przeczytałem o tym fenomenie w jednym z numerów efemerycznego pisma „Mój Świat”, którego całość poświęcono zjawisku. Jak Pan wszedł w tę sieć i czym była ona dla Pana – dojrzałego artysty?
– Jestem grafikiem i malarzem. Mail Art był zawsze marginesem w mojej twórczości, ale marginesem ważnym i w swoim czasie dość szerokim. Ta aktywność pozwalała mi na pielęgnowanie rzeczy cennych – utrzymywane kontaktów ze środowiskiem artystycznym z najodleglejszych zakątków świata, rozwijanie przyjaźni, docieranie z własną twórczością tam, gdzie bez Mail Artu prawdopodobnie nie byłoby to możliwe. A wszystko zaczęło się – jak wiele rzeczy w ludzkim życiu – od przypadku. Wrocławski okręg Związku Polskich Artystów Plastyków zaprosił mnie na plener w Osetnicy, przebiegający jako Międzynarodowe Integracyjne Spotkania Twórców. Gości z zagranicy było tam w istocie wielu, a wśród nich Robert Rehweldt z Niemieckiej Republiki Demokratycznej, postać znacząca na scenie Mail Artu, o którym ja wówczas jeszcze nie miałem najmniejszego pojęcia. Nieuznawany przez władze NRD – jako dysydent – zbudował bardzo rozległą sieć kontaktów, których podłożem stał się Mail Art. Zaprosił do tego i mnie. Zaczęliśmy wymieniać twórczą korespondencję, co po jakimś czasie – w stanie wojennym – sprawiło, że znalazł się człowiek łażący za mną jak cień. Poznałem go w końcu któregoś dnia, gdy pił wódeczkę z artystami w siedzibie ZPAP. Nic mu to łażenie za mną nie dało, ale później dowiedziałem się, że działo się to na zlecenie STASI, właśnie ze względu na moją bogatą korespondencję z Rehweldtem, którą nie raz kontrolowała, zatrzymywała, a nawet zawracała enerdowska cenzura. Robert Rechweldt produkował i rozsyłał codziennie całe stosy Mail Artu. Wśród masy pocztówek zdarzały się także wykonywane przeze mnie zdjęcia jego prac, docierających do mnie. Prosił mnie, żebym przybijał na tych fotografiach swoją pieczątkę, a on następnie „puszczał je w obieg”. W ten sposób mój katowicki adres trafił w sieć Mail Artu, a ja zacząłem odbierać przeróżne przesyłki z różnych zakątków świata. Cóż było robić? Trzeba było na tę korespondencję odpowiadać…
– Jaki przekaz niosły Pana prace wysyłane w świat z rzeczywistości PRL-u? Czy to, że była to taka, a nie inna rzeczywistość miało dla Pana znaczenie w tym konkretnym – marginalnym jak sam Pan stwierdził – wycinku twórczości?
– W stanie wojennym przyjmowały formę swoistego protestu politycznego, przy tym pozwalały na rozmaite interpretacje, więc cenzura zasadniczo była wobec nich bezradna. Polska Poczta – po kontroli – wypuszczała je dalej. Niemieccy urzędnicy z NRD miewali poważniejsze zastrzeżenia, zdarzało się, że przesyłki nie docierały do adresata. Jeśli chodzi o technikę, którą wykorzystywałem, początkowo były to przede wszystkim kolaże. Te jednak nie dały się powielać, przez co miały bardzo indywidualny charakter. Zauważyłem, że wielu twórców Mail Artu korzystało z różnego rodzaju stempli. Było to i dla mnie atrakcyjne rozwiązanie. Szybko się jednak okazało, iż nie takie proste, jak mogłoby się wydawać. Sądziłem, że każdy wykonany projekt mogę zanieść do najbliższego punktu pieczątkarskiego, gdzie w ciągu kilku dni wyprodukują dla mnie upragniony stempel. Okazało się natomiast, że nawet najmniejsze głupstewko wymagało zgody cenzury. Zrezygnowałem więc i postanowiłem korzystać z własnego profesjonalnego warsztatu grafika, wykształconego w ASP. Pieczątki zacząłem wycinać samodzielnie – w gumkach do mazania… Posługiwałem się też specjalną, podświetlaną lupą, która pozwalała mi na osiąganie niezwykłej precyzji. Tak przygotowane stemple mogłem odbijać wielokrotnie, zgodnie z potrzebą. Według moich wyliczeń wyciąłem około 200 oryginalnych pieczątek.
– Doszło do tego, że – chcąc nie chcąc – został Pan Mail Artowym klasykiem w tej dziedzinie…
– Projektowałem najrozmaitsze pieczątki, również takie, które można było łączyć w większe całości. Zapraszano mnie do udziału w wystawach zbiorowych i indywidualnych. Przy okazji prezentacji w szwajcarskiej Lucernie przedstawiono mnie jako twórcę walczącego z reżimem z niezwykłym zaangażowaniem. Sam tego tak nie postrzegałem i obawiałem się, co będzie, gdy echa tej publikacji dotrą do kraju… Kontakty z Robertem Rehweldtem owocowały wystawami w Niemczech. Trafiłem między innymi na Bilder Bazaar w Bergkamen, organizowane cyklicznie wydarzenie, w czasie którego artyści propagowali sztukę wśród gości wystawy. Pod rzeźbiarza można tam było przygotować glinianą figurkę, którą na miejscu wypalano w niewielkim piecu ceramicznym, prace w technice suchej igły, wykonane pod kierunkiem grafika, odbijało się na małej prasie. Ja uczyłem tam wykonywania stempli, dysponując bogatym zestawem profesjonalnych narzędzi. Do dziś zostały mi z tej przygody kasety z pięknymi czcionkami, jakie w Polsce były wówczas poza sferą marzeń. Wyposażony w znaczki pocztowe wprost z tej imprezy rozsyłałem tworzony na miejscu Mail Art. Później jeszcze wróciłem do Bergkamen, by w tamtejszej galerii „Sohle 1” wziąć udział w wystawie „Ausstelung Mail Art International”, w ramach której odbyło się moja autorskie spotkanie, na którym przedstawiono mnie jako „jednego z najlepszych wycinaczy pieczątek w Europie”.
– Wystawie towarzyszył ciekawy katalog…
– Można go było nabyć w dwóch wariantach. Wersja droższa miała komplet ilustracji, a tańsza puste karty, z których każda zawierała jedynie nazwisko autora. Nabywca tej wersji, posuwając się wzdłuż długiego stołu, od nazwiska do nazwiska, osobiście odbijał na odpowiedniej karcie stemple dostarczone na ekspozycję przez poszczególnych autorów. Każdy egzemplarz był więc inny.
– Zapraszano Pana nie tylko na wystawy, ale także do prowadzenia zajęć warsztatowych, podobnych do tych w Bergkamen.
– W ramach jednej z takich inicjatyw w niemieckim Marl warsztaty prowadziłem wprost na ulicy, starając się zaintrygować przechodniów, prowadziłem także zajęcia w niemieckich szkołach. Pod hasłem „Wszystko, co drukuje” pokazywałem uczniom, jak dla zabawy w sztukę z elementami druku można wykorzystać choćby pokryty farbą liść czy spód okrągłego kubeczka… W szkole średniej w Paderborn wygłosiłem wykład „Artysta w izolacji” wskazując na znaczenie sztuki poczty w przełamywaniu izolacji w czasach, gdy nawet korespondencja była kontrolowana.
– Jak rozwijały się Pana Mail Artowe kontakty? Miał Pan stałe grono nadawców i adresatów?
– Korespondowałem z artystami z Brazylii, Kanady, Japonii, Niemiec, Francji, Włoch, Anglii czy USA, w tym z czołowymi przedstawicielami nurtu, którymi byli wspomniany już Robert Rehweldt z NRD, Klaus Groh z Niemiec Zachodnich, Guglielmo Achille Cavellini i Vittore Baroni z Włoch czy kanadyjka Anna Banana. Kontakty te owocowały udziałem w ogromnej ilości wystaw zbiorowych na całym świecie i szeregiem wystaw indywidualnych w krajach europejskich. Swoim „maluchem” odbyłem kilka podróży po Europie, by odwiedzić i poznać osobiście tych, z którymi wymieniałem artystyczną pocztę. Byłem w Niemczech, Austrii, Belgii, Holandii, Genui, Forte dei Marmi, Neapolu, Rzymie czy Padwie. W najczarniejszą noc stanu wojennego do Polski przyjechali Anna Banana z Kanady i Bill Caglione z USA. Zawitali do Katowic z pomysłem Anny na performance dla znajomych, który miał się zakończyć jej przejazdem na wrotkach przez katowickie ulice do prezydenta miasta. Przejazd – oczywiście – ostatecznie się nie odbył, ale performance w Klubie Związków i Stowarzyszeń Twórczych przy ul. Warszawskiej 37 i owszem. Tak oto, w kilku przypadkach, korespondencja artystyczna przerodziła się w przyjaźń, której znakiem stały się długie, tradycyjne listy. Z niektórymi osobami – jak choćby w przypadku Horsta Hahna z Kolonii – kontakt ten trwa do dziś. Próbowałem wciągać do tego kręgu także Rosjan, tam jednak brakowało gruntu. Temat upadał po jednej wymianie przesyłek, dało się odczuć, że „ktoś” to blokuje. Pora kończyć. Nie sądziłem, że jeszcze kiedyś temat Mail Artu wróci do mnie z taką intensywnością. Traktowałem go w kategoriach ciekawej, ale odległej przeszłości. Żałuję, ale wielu pamiątek z tamtych czasów musiałem się pozbyć przy przeprowadzce do mniejszego lokum, a przecież było to w zasadzie prywatne muzeum Mail Artu. Każdy aktywny uczestnik tego ruchu miał własne, odbierając regularnie całe pudła korespondencji… Z Brazylii na przykład nadchodziły zaskakujące listy tkane. Tego nie da się opowiedzieć! Na koniec powiem Panu coś, czego z pewnością Pan nie wie. Pochodzę z opolszczyzny, ale często odwiedzałem w Chorzowie moją ciocię, a nawet mieszkałem u niej – przy ul. Wolności 106 – w czasach szkolnych. Byłem uczniem miejscowej Szkoły Podstawowej nr 8. Chorzów był także moim miejscem zamieszkania przez cały okres studiów w Akademii Sztuk Pięknych, jestem więc trochę także chorzowianinem…
Henryk Bzdok
rocznik 1937, absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, Wydziału Grafiki w Katowicach. Dyplom w 1964 roku. Ma w dorobku ponad 50 wystaw indywidualnych w kraju i za granicą. Wieloletni Prezes Okręgu Katowickiego ZPAP i ówczesnego oddziału Gliwice-Zabrze. Wspaniały niezwykle skromny artysta. Żyje i pracuje w Katowicach.