– Na początku była „Ania z Zielonego Wzgórza”…
– Dawno temu, nie wracajmy już do tego…
– Było też „Kaczo” Bogusława Schaeffera, były „Ślady” Józefa Szajny, potem „Skrzypek na dachu” „Cabaret”, „Położnice Szpitala Świętej Zofii”, cała lista realizacji ważnych dla Teatru Rozrywki. A osobiście? Któryś z tych spektakli ma szczególne znaczenie?
– Na swój sposób każdy z nich, to oczywiste – co tu dużo mówić? Mogę natomiast powiedzieć, że tym co szczególnie cenię w teatrze jest słowo i to co jest pod tą warstwą, co kryje się za nim. Dlatego mam szczególny sentyment do tych inscenizacji, które dają mi oddech od musicalu, gdzie często pointą jest utwór muzyczny. Ten gatunek wymaga specyficznej formy grania, a ja, chociaż przecież jestem absolwentką Studium Wokalno-Baletowego przy Gliwickim Teatrze Muzycznym, sama o sobie lubię myśleć, że jednak bliższy jest mi dramat. Ważny jest też Śląsk. To dwa równoprawne powody dla których chętnie współpracuję z Teatrem Korez, Mirkiem Neinertem i Robertem Talarczykiem. Cieszę się, jeśli moja praca przyczynia się do propagowania Śląska i śląskości.
– A z jakiej potrzeby wzięła się reżyseria?
– Nie nazwałabym siebie reżyserką. W tym „fachu” mam na koncie ledwie kilka, do tego bardzo różnych gatunkowo, przedsięwzięć. To, że się zajęłam teatrem od tej strony jest naturalną konsekwencją wielu lat doświadczeń aktorskich i związaną z nimi chęcią zmiany perspektywy. Z reżyserskiego stołka lubię obserwować młodych aktorów i to, jak się rozwijają, jak przezwyciężają własne ograniczenia, rozbijają „szklane sufity”. Sprawdzam ile jeszcze można z nich „wycisnąć” i jak dalece „naciągnąć strunę”, by wydobyć potencjał, o który sami siebie nie podejrzewają. To mnie nakręca chyba bardziej niż własne role i sprawia, że też się rozwijam. Dzielę się doświadczeniem, ale też czerpię garściami ze źródła świeżości.
– Jakże się kiedyś zaskoczyłem słysząc Izabellę Malik w tytułowej roli nowej polskiej wersji językowej starego, dobrego animowanego „Sindbada” czyli jednej z telewizyjnych „Wieczorynek” mojego dzieciństwa. Moje córki wolały już jednak „My Little Pony”, „W.I.T.C.H.” i „Odlotowe Agentki”…
– Kocham dubbing! To zajęcie któremu, bez odrobiny znużenia, mogłabym poświęcać całe dnie. Zwłaszcza kreskówkom, bo w przypadku filmu aktorskiego zadanie robi się nieco bardziej skomplikowane. Trzeba się dopasować do temperamentu aktora, którego się dubbinguje. Film animowany daje odprężenie. Oczyszcza.
– Jako widz nigdy nie pomyślałem o tym, że dubbing dubbingowi nierówny…
– No proszę, a tu okazało się, że tak właśnie jest! Dubbingowanie kreskówek to swoboda, pozwalająca robić to, czego normalnie nie wypada robić na ulicy. I spora frajda.
– Rozmawiamy w Teatrze Rozrywki, świeżo po premierze czarnej komedii „Harold i Maude”. Takie małe role też dają odprężenie?
– Mają plusy i minusy. Do tych pierwszych zaliczyłabym to, że z epizodu można wyczarować perełkę – tak wycyzelować albo spointować swoją obecność na scenie, że zostanie w pamięci widzów. Trzeba jednak znać swoje miejsce w szeregu. Wśród minusów na pierwszą pozycję wysuwa się dla mnie konieczność wyczekania na swoje wejście. To wymaga ciągłej gotowości. Konieczne jest też obserwowanie kolegów i wyczucie chwili, żeby swoim wejściem nic nie zepsuć…
– Sięgając po sformułowanie wyczytane w notce biograficznej zamieszczonej w programie towarzyszącym spektaklowi „Harold i Maude”, czyli słowa „aktorka Teatru Rozrywki z trzydziestoletnim dorobkiem”, chciałbym zapytać jak „Rozrywka” zmieniła się przez te lata?
– W ogóle zmieniło się wiele, by nie powiedzieć, że wszystko…. Młodzi, którzy dziś przychodzą do naszego teatru tak, jak ja przyszłam w swoim czasie, są zupełnie inni. Dla mnie ta wielopokoleniowość w zespole jest niezwykłą wartością. Starsi dostają świeżość młodych, młodzi mogą się uczyć korzystając z doświadczeń starszych. Tryby się zazębiają i machina chodzi. Nasz świat był inny, dorastanie w rzeczywistości PRL-u zrobiło swoje, mieliśmy inne wartości. Kiedy dziś patrzę na młodych, widzę, że mają pasję, ale nie brakuje im też realizmu – są bardziej racjonalni. Myślą o tym, by zapewnić sobie zawodowe bezpieczeństwo, jakieś „wyjście awaryjne”. My tego nie mieliśmy, ja tego nie miałam. Od zawsze chciałam pracować w policji, marzyłam o tym, ale tak się złożyło, że nie przystąpiłam do egzaminów, a że miałam również zdolności artystyczne postanowiłam, że spróbuję w tej dziedzinie. Ostatecznie, skoro pojawił się teatr, to już został. Postawiłam wszystko na jedną kartę. Nie zastanawiałam się nad tym, czy i jak powinnam się „zabezpieczyć”.
– Często da się usłyszeć, że młodym artystom brakuje pokory…
– Nie lubię tego słowa, mam z nim spory problem. W pewnym sensie dlatego, że sama zaczynając artystyczną drogę byłam jak spuszczona z łańcucha, a w uszach mi dzwoniły słowa starszego pokolenia, których nie rozumiałam: „musisz mieć pokorę”. Odpowiedzmy sobie zatem na pytanie czy sztuka jest pokorna i czy teatr rzeczywiście powinien być pokorny? Dlatego wydaje mi się, że Ci, którzy mówią o pokorze w tym wypadku mylą pojęcia. Może mają na myśli szacunek? Młodość jest niepokorna. Dystansu do sztuki nabiera się wraz z doświadczeniem nabywanym z czasem, a także poprzez spotkania z osobowościami. Pokora przychodzi więc z wiekiem i wraz ze wciąż nabijanym licznikiem zagranych przedstawień. Trudno jej wymagać na starcie.
Zdjęcia: Artur Wacławek / Archiwum Teatru Rozrywki