Wojciech Kuczok odpowiada na pytania Czytelników Miejskiej Biblioteki Publicznej w Chorzowie w ramach akcji „Chorzowskie Ścieżki Literackie”.
Adam: W „Poza światłem” pokazał Pan, że wyprawa do wnętrza ziemi może być inspirująca literacko. Dziś w jaskiniach szuka Pan natchnienia czy spokoju?
W jaskiniach to ja szukam przede wszystkim nieznanych partii. Jaskinie wymagają umiejętności wspinaczkowych. a ja miałem bardzo długą przerwę w intensywnej aktywności, ze względu na życie na Mazowszu, gdzie się ożeniłem i urodził mi się synek. Teraz nadrabiam zaległości z tej dekady. Odkryłem dużo ciekawych dziur zarówno w Beskidach jak i na Jurze. Mój synek też już dorósł do tego, żeby – jako sześciolatek – móc się ze mną pod ziemię zapadać. Tego typu aktywność to duży komfort, niezbędny dla higieny psychicznej – można zniknąć z powierzchni ziemi. Daje to wytchnienie i jakiś rodzaj błogostanu, związany z zanurzaniem się w świecie bez światła i bez ludzkości.
Justyna: Jak przetrwał Pan pandemię? Korciło, by opisać to doświadczenie?
– Mnie nigdy nie korci, by opisywać zjawiska które mają zasięg globalny i dotyczą ogółu ludzkości. Raczej jestem nihilistą. Przewidziałem, że pandemia będzie gratką dla tych, którzy jak najprędzej chcą się zmierzyć z bieżącym problemem. Odpuściłem sobie taki temat prozy, ale pisałem przez ten czas dziennik i felietony do tygodnika “Przegląd” – teksty w formie zbliżonej do raptularza, notatnika z bieżących wydarzeń. W książce „“Wieczne odpoczywanie”, która zbiera te felietony, można przeczytać historię mojego przeżywania pandemii w domu, z rodziną. Jest tam i o moim strachu i buncie, zwłaszcza kiedy rząd PiS zaczynał działać trochę po omacku i zabraniał na przykład wstępu do lasu, co wydawało mi się szczytem absurdu. Szczęśliwie nikogo z moich najbliższych nic złego w tej pandemii nie spotkało. Ja sam zachorowałem dopiero w ostatniej fali, po dwóch szczepieniach, w grudniu ubiegłego roku, jako jedyny z domowników.
Ewa: W którym momencie uznaje Pan książkę za zakończoną i czy po wydaniu nie dręczy Pana myśl, że coś mógł napisać inaczej, o czymś zapomniał?
– Jestem obsesyjnym perfekcjonistą, oddaję zawsze tekst “na brzytwę”. Nie jest skończony, jeżeli nie widzę w nim roboty doszlifowanej na brylant i w takiej sytuacji po prostu nie oddaję. Raczej zawalę termin i nie oddam tekstu zamówionego, a czasem nawet opłaconego. Wobec tego zdarza mi się, że jestem skazywany na oddawanie zaliczek. Krótko mówiąc, prędzej nie oddam, niż oddam tekst niedorobiony. Jeśli jest skończony i oddany, nie widzę powodu, by wracać do napisanych książek…
Jacek: Wojciech Kuczok: „Żeby pisać, muszę udawać przed sobą, że nie piszę” – ta strategia w ogóle działa? Niedawno ukazał się zbiór Pana felietonów – stałemu felietoniście chyba trudno udawać, że nie pisze, skoro właściwie wciąż musi pisać?
– Jest bardzo istotna różnica między tekstami użytkowymi (takimi jak felietony sportowe do “Gazety Wyborczej”, czy felietony do tygodnika “Przegląd”, które traktuję jako rodzaj meczów sparingowych, czy towarzyskich, rodzaj rozgrzewki literackiej), a prozą artystyczną. To właśnie z powieściami i opowiadaniami, tekstami, które są, a przynajmniej powinny być z definicji, „literaturą najpiękniejszą”. I to właśnie w ich przypadku muszę udawać przed sobą że zajmuję się pisaniem tekstu drugorzędnego, brudnopisu, czy zaledwie szkicu do prozy. Wówczas ten ciężar jest mniejszy, mniej przygniatający i mniej krępujący ruchy. Jak się okazuje w moim przypadku, przez kilkadziesiąt lat parania się piórem trema w ogóle nie słabnie. Mimo jakichś laurów z zamierzchłych czasów, mimo tego że wydałem kilkanaście książek. Których przekłady obejmują kilkadziesiąt języków, ciągle mam problem z każdym kolejnym zdaniem, które piszę w ramach uprawiania prozy.
Franciszek: Nosi Pan przy sobie notes do spisywania nagłych pomysłów lub spontanicznych obserwacji?
– Mam, jak wszyscy, telefon komórkowy, w którym jest notatnik. Na szczęście dożyliśmy czasów, w których jeden, niewielkich rozmiarów przedmiot, może funkcjonować jako komunikator międzyludzki, aparat fotograficzny, mapa i notatnik. Ponieważ jestem permanentnie rozproszony, a czasem nawet popadam w jakiś rodzaj dysocjacji, jestem człowiekiem który myśli o kilku rzeczach równocześnie. Zdarza mi się też robić rzeczy nie myśląc o nich. Mogę na przykład przeczytać parę stron książki i uświadomić sobie że właściwie nie wiem, co przeczytałem bo myślałem o czymś innym.
Notatnik jest przydatny, aby sobie „przyłapywać pomysły”, zwłaszcza kiedy jest się poza miejscem pracy, z dala od stołu, czy krzesła na którym można rozłożyć laptopa i pisać.
Jako człowiek wywodzący się z XX wieku, z kultury „papierowej” mam też przywiązanie do tej tradycyjnej formy. Czytam gazety, które kupuję w formie drukowanej i jeżeli mam taką możliwość, bo jestem akurat w domu, a laptop jest wyłączony, to czynię sobie notatki odręczne. Mam notes „do wszystkiego”, to nie jest tak, że czeka on tylko na moje genialne pomysły. Zapisuję w nim rzeczy które muszę spakować na wycieczkę, aktualne ciśnienie krwi, a także inne drobiazgi ważne do odnotowania.
Anna: Który z przekładów Pana książek na języki obce najbardziej Pana zaskoczył? Ciekawi mnie też czy ma Pan informacje, który z nich odbił się najszerszym echem wśród Czytelników?
– Nie władam żadnym językiem, poza polskim, na tyle dobrze, żeby sprawdzić co jest tam zaskakującego. To, czy przekłady były udane mogę jedynie odczytywać po reakcjach publiczności. Najwięcej moich książek ukazało się w języku niemieckim i one spotkały się tam, swego czasu, z aplauzem na tyle dużym, że przez parę lat jeździłem po tym kraju z serią spotkań autorskich. Spędziłem też ponad rok w Berlinie na dosyć intratnym stypendium, mogę więc powiedzieć, że to tłumaczenie na język niemiecki przysporzyło mi najwięcej splendoru. Czasem zaskakują mnie miejsca, w których moje książki się ukazują. Przez lata oczekiwałem, że jeden z największych światowych języków – hiszpański – kiedyś się po mnie zgłosi, ale nie przypuszczałem, że pierwodruk mojej powieści w tym języku ukaże się w Argentynie. Zaskakuje mnie też, że choć moje książki były już przetłumaczone na tyle języków, to wciąż żadna z nich nie ukazała się po angielsku. To jest jakaś dziwna dziura, jakieś niedopatrzenie i niefortunny zbieg okoliczności, ale czas przynosi różne zaskoczenia i pewnie jeszcze przyjdzie pora na Kuczoka po angielsku…
Klaudia: Często bywa Pan w Chorzowie?
– Ostatnio już tylko z powodu „Ruchu”, który zaczął „zmartwychwstawać” i piąć się w górę równie prędko, jak wcześniej spadał. Ostatnio jednak widziałem więcej meczy wyjazdowych niż domowych.
W związku z tym, że nie mieszkam już w Chorzowie i moja rodzina też już tam nie mieszka, powodów pozasportowych do odwiedzania mojego rodzinnego miasta mam mniej. Nie znaczy to, że jakoś niechętnie się tam pojawiam. Na pewno chciałbym odwiedzić nowe Muzeum Hutnictwa, które powstało w dawnej Hucie Kościuszko. Bardzo jestem ciekaw, jak wygląda, więc pewnie nastąpi to niebawem.
Piotr: Rok temu „Wizje” opublikowały szkice do „Wykąpanego ojca” – będzie z tych szkiców coś więcej?
– To się odnosi wprost do pytania o udawanie, że nie piszę. Napisałem „szkice”, a nawet zostawiłem je w tytule, mimo, że jest to fragment pełnowymiarowej, dosyć smacznej i obiecującej prozy. Fakt, że potraktowałem to jako notatnik do większej całości, umożliwił w ogóle powstanie tego kawałka. Mam też dużo, stron prozy „nieuczesanej” i jeszcze nie wiem, co z tym będzie, czy będę chciał na przykład zebrać ją w zbiór opowiadań…
Miałem też czas zaniedbań twórczych. Przez ostatnich parę lat bardziej poświęciłem się życiu, niż twórczości. Zapiski leżały gdzieś odłogiem, a ja do nich nie wracałem. Teraz wracam i zobaczymy z czasem, w co się to rozrośnie. Nie ma we mnie imperatywu, żeby za wszelką cenę napisać powieść. Powieść jest fetyszem wydawców, może także czytelników, ale nie moim. Nie mogę obiecać, że to złoży się w jakąś powieść, ale z pewnością doczeka się terminu wydania w najbliższych latach.
Katarzyna: Kuczok był już i w filmie i w teatrze – nie we wszystkich realizacjach uczestniczył Pan osobiście. Adaptację powieści „Spiski” dla Teatru Witkacego przygotował Andrzej St, Dziuk. Jak się Pan jako literat odnalazł w teatralno-filmowej rzeczywistości, która autorowi i oglądającym odbiera ważny element obcowania z tekstem literackim – angażowanie własnej wyobraźni i posiadanie własnych wizji bohaterów, o których się czyta, a także świata w jakim funkcjonują. Jak, w Pana odczuciu, wypadło zderzenie własnych wyobrażeń z tym, co zobaczył Pan na scenie i ekranie?
– Te rzeczy, które były autorsko przeze mnie potraktowane, czyli napisane przeze mnie scenariusze filmów i spektakli teatralnych, bardzo mi się podobały. Miałem świetne porozumienie z reżyserami, mieliśmy wspólny cel. Nie było tak, że ktoś sobie wykupił prawa do adaptacji tekstu i zrobił z nim co chciał, wbrew moim intencjom. Bardzo miło wspominam „Pręgi” i „Senność” Magdy Piekorz. Równie dobrze wspominam współpracę z Piotrem Kruszczyńskim przy „Ambonie Ludu”, która była grana przez dobrych parę lat w teatrze w Poznaniu. Andrzej Dziuk bardzo ludycznie podszedł do żywiołu powieści „Spiski” i właśnie o to mi chodziło. Wyobrażałem ją sobie jako rodzaj karnawałowego spektaklu. Kiedyś próbowałem napisać ze „Spisków” scenariusz filmowy, ale to nie był dobry czas dla mojej energii twórczej, więc nic z tego nie wyszło/ Tym bardziej się cieszę że ta powieść ożyła w adaptacji teatru Witkacego i że znalazła się tam w „kanonie zakopiańskim”, obok Stanisława Witkiewicza, ojca i obok Andrzeja Struga. Zdaje się, że oni będą grać te “Spiski” do końca świata! Bardzo mi to odpowiada i bardzo mnie to cieszy.
Michał Zdunik zrobił telewizyjną adaptację mojego dramatu „Pradziady”, gdzie zachwycająco zagrał zespół aktorów – młodych, pięknych dziewcząt i nieco starszych chłopców. Oryginalną rolę męską zagrał Piotr Cyrwus, aktor nieco starszego pokolenia, uczeń i odkrycie Kazimierza Kutza z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku.
Jestem zachwycony tym, że wszystkie moje teksty w teatrze i na ekranie ożywają w takiej postaci, która przekracza moje oczekiwania.
Anna: Jak Pan ocenia współczesną literaturę? Po jakie książki sięga Pan jako czytelnik?
– Nastąpił taki moment, że moja wypowiedź zabrzmi niebywale snobistycznie, ale to nie moja wina. Najważniejszym wydarzeniem literackim i przekładowym w Polsce ostatnich kilkunastu miesięcy jest “Ulisses” w tłumaczeniu Macieja Świerkockiego i jego “Łódź Ulissesa”, czyli książka towarzysząca temu przekładowi, książka, będąca egzegezą tego dzieła. Jako, że “Ulisses” jest książką totalną, która nie znosi żadnej rywalizacji i zawłaszcza bez reszty, to jest to moja główna i w zasadzie jedyna lektura od dłuższego czasu. Zdarza się, że go porzucam, bo na szczęście jestem z galaktyki Gutenberga i nie wyobrażam sobie czytania na ekranie elektronicznym, a książka Joyce’a, a książka jest tak gruba i ciężka, że nie można jej zmieścić w kieszeni i z nią podróżować. Zatem w podróżach czytam inne rzeczy, lżejsze wagowo. Ostatnio bardzo mnie ucieszyła książka “Wolnoć” Marcina Kołodziejczyka, ale wszystkie jego książki mnie zawsze bardzo cieszyły. Jestem jednym z najbardziej zatwardziałych fanów jego prozy, niekoniecznie reportażu, choć przecież on zaczynał jako reportażysta „Polityki”. Czytałem ostatnio bardzo fajną powieść pewnego Bułgara, po którym przejąłem kiedyś pokój na stypendium w Berlinie, mieliśmy więc okazję się poznać. Georgi Gospodinow to bardzo zdolny autor, myślę, że nawet jeden z tych, którym „grozi” Nobel. Jego powieść „Fizyka smutku” podobała mi się najbardziej, ale ostatnio ukazał się „Schron przeciwczasowy” który jest niesłychanie zmyślny jeśli chodzi o koncept, dowodząc jego dużej werwy literackiej i wyobraźni. Czytam też sporo poezji, ale nie tak jak kiedyś, kiedy miałem dwadzieścia parę lat i musiałem sprawdzić wszystko to, co inni dwudziestoparolatkowie wydali. Teraz sięgam po autorów sprawdzonych. Ostatnio, chyba na dworcu, bo głównie tam kupuję książki, dostałem nowy tomik Jacka Podsiadły, który dzieli autorstwo z Andrzejem Kramarzem, autorem fotografii. Swoją, moim zdaniem, najwybitniejszą książkę poetycką Jacek Podsiadło wydał dwa lata temu. Dostał się z nią do finału Nagrody Literackiej Nike. Nowa nie jest aż tak wybitna i znacząca, ale głos poetycki Jacka Podsiadły nie słabnie, podobnie jak głos Marcina Świetlickiego. To są dwaj autorzy niezmiennie od ćwierćwiecza mnie fascynujący. Mimo ich narowistych charakterów i specyficznej aktywności w mediach społecznościowych to w ich literaturę wierzę.
Karol: Czy fakt, że urodził się Pan na Śląsku, w Chorzowie ma dla Pana jakieś znaczenie?
– Cóż, to wiele rzeczy zdeterminowało, chociażby to, że jestem od czterdziestu paru lat wiernym kibicem „Ruchu Chorzów”. Mam poczucie wyjątkowości tego miejsca, głęboko we mnie zakorzenione w dzieciństwie, kiedy wpojono mi, że żyję w mieście futbolu, gdzie reprezentacja Polski wygrywała swoje najważniejsze mecze i gdzie była drużyna która nigdy nie spadła z ekstraklasy i w dodatku miała najwięcej tytułów mistrzowskich. Zarazem było to miasto najbardziej zanieczyszczone w Polsce, a może i na Świecie, zwłaszcza w tych latach w których ja się tam wychowywałem. Wszystko, co najlepsze, i co najgorsze kojarzyło mi się z tym moim Chorzowem i tak zostało. To nie jest jedno z małych czy średnich miasteczek współtworzących śląską metropolię. Jest to „pępek świata”, w którym, poza najniezwyklejszą rzeczą na świecie z mojego punktu widzenia, czyli tym, że ja się tam urodziłem, jeszcze parę innych niezwykłych spraw się przytrafiało.
Jest to też górnośląskość, z tym, że ja nie czuję idei narodu śląskiego i nie forsuję „osobności” mnie jako Ślązaka, w przeciwieństwie do paru innych autorów, ale bardzo się cieszę, że nie jestem na przykład rodowitym warszawiakiem. Fakt, że jestem chorzowianinem wzbogacił mnie kulturowo, dał mi również możliwość działalności w górach i w jaskiniach. Odkąd zamieszkałem w Warszawie, na Mazowszu, poczułem jak jest ciężko, kiedy do tych gór ma się 400, a nie 50 kilometrów odległości…
Magda: Na fali popularności książek propagujących regionalizm, takich jak „Kajś” Zbigniewa Rokity czy myślał Pan o napisaniu książki o podobnej tematyce?
– Właściwie już odpowiedziałem na to pytanie. Po „Nike” zostałem ogłoszony znanym śląskim pisarzem i musiałem obsługiwać wszystkich zainteresowanych dziennikarzy na różnych polach – nie tylko literackim i sportowym. Z wielką ulgą abdykowałem i przyjąłem istnienie kilku głośniejszych pisarzy, którzy bardzo intensywnie podkreślają swoją śląskość i odrębność. Z ulgą to przyjąłem i w związku z tym nie czuję już takiej powinności. Napisałem powieść “Gnój”, która dzieje się na Górnym Śląsku i została wzbogacona o sporo tradycji i historii. Myślę że to w zupełności wystarczy.
Magda: Myślał Pan o napisaniu książki bardziej “pod publikę” np. pod pseudonimem, bardziej pod kątem zarobkowym?
– Pod pseudonimem piszę telenowele. Nie zdradzę jednak ani tego pod jakim pseudonimem, ani które telenowele. To zajęcie pozwala mi dorabiać.
Teraz, być może, będę mógł poświęcić się pisaniu autorskiej adaptacji „Czarnej”, mojej powieści wydanej przed kilkoma laty. Myślę, że pisarzy, którzy potrafią żyć komfortowo w Polsce wyłącznie z własnych książek jest zaledwie kilku. Pisanie książek „pod publiczkę”, na pewno nie przysparza takich splendorów na koncie bankowym jak robienie dla tejże “publiczki” filmów.
– Łukasz: Kiedy przeczytamy kolejną powieść Wojciecha Kuczoka i czy może Pan zdradzić nad czym obecnie pracuje?
– Jak będę w dobrej formie to napiszę dobrą książkę, jak będę w średniej formie, to nie napiszę średniej książki, bo jak już wcześniej wspominałem, oddaję tylko te rzeczy, co do których jestem przekonany że są niezbędne i lepsze już być nie mogą.