– Sami siebie postrzegamy inaczej, niż widzą nas inni. Czy świadomość faktu, że bohater pana najnowszego filmu „Gwiazdy”, Jan Banaś, żyje stanowiła jakąś trudność w pracy nad scenariuszem i podczas realizacji zdjęć?
– Taka sytuacja niewątpliwie może stanowić problem. Filmy inspirowane czyjąś biografią dotyczą z reguły osób, których nie ma już pośród nas. Dystans pomaga. Ja sam, na przykład, długo go nabierałem w stosunku do postaci Ryśka Riedla. Upłynęło sporo czasu od jego śmierci nim przystąpiłem do pracy nad „Skazanym na bluesa”. W przypadku „Gwiazd” i osoby Jana Banasia uczyniłem wyjątek, ale jednocześnie skupiłem się na czasach dawno minionych. Akcja filmu kończy się po Mistrzostwach Świata w Piłce Nożnej rozrywanych w Niemczech w 1974 roku. Dystans został więc niejako wytworzony sztucznie, wiążąc się z końcem kariery piłkarskiej bohatera i nie obejmując wątków z lat późniejszych. Niemniej jednak nie da się całkowicie odłożyć ciężaru świadomości, że osoba o której się opowiada, żyje gdzieś obok i na pewno film zobaczy. Trudniej jest przez to interpretować fakty, prowadzić filmową narrację, wprowadzać fikcję, bez której fabuła się nie obejdzie, a która nie wiadomo jak zostanie przyjęta przez osoby mające osobisty stosunek do przedstawianych wydarzeń. W „Gwiazdach” elementem fikcji jest na przykład postać przyjaciela Jana Banasia – Gintera, który został piłkarzem Ruchu Chorzów. Wprowadzenie jego osoby do opowiadanej historii jest ukłonem w stronę miasta mojego urodzenia, choć i sam Jan Banaś miał w życiorysie realny epizod chorzowski. Zanim jeszcze został piłkarzem Polonii Bytom, Górnika Zabrze, a w końcu dołączył do „Orłów Górskiego”, jako nastolatek, wywalczył Mistrzostwo Polski Juniorów z drużyną Zrywu Chorzów.
– Dlaczego to właśnie Jan Banaś został bohaterem pana filmu?
– Można powiedzieć, że inicjatywa w tej sprawie była oddolna. Kilka lat temu gościłem w Zabrzu z pokazem mojego filmu „Różyczka”, nagrodzonego „Złotymi Lwami” na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Przy okazji rozmowy z prezydent Zabrza, Małgorzatą Mańką-Szulik, padło z jej strony pytanie o możliwość realizacji filmu, którego akcja toczyłaby się w Zabrzu. I kiedy zapytałem, czy jest w tym mieście potencjalny temat na ciekawą fabułę, od razu przedstawiła mi historię Jana Banasia. Uznałem, że warto spróbować. Umówiono mnie na spotkanie z piłkarzem, odbyłem z nim długie rozmowy, które posłużyły za kanwę do budowy scenariusza i film powstał.
– Wspomniał pan już „Skazanego na bluesa”, o którego także chciałem zapytać, żeby przypomnieć pana chorzowskie lata i fakt, że byliście z Ryśkiem Riedlem krewniakami. Wobec tych faktów uznał pan, że kto, jak nie Jan Kidawa-Błoński, miałby wziąć na warsztat postać legendy śląskiego bluesa?
– Ten temat rzeczywiście długo za mną chodził, ale jak już wspomniałem, musiałem nabrać do niego odpowiedniego dystansu, nim gdzieś w świadomości faktycznie błysnęła ta myśl „kto, jeśli nie ja”? Urodziliśmy się w tym samym domu przy ulicy Truchana 62 w Chorzowie, Rysiek był trzy lata młodszy ode mnie. Babka Ryśka i mój ojciec byli rodzeństwem – ona najstarsza, on zaś najmłodszy w kolejności. Poza tym mój ojciec był zbliżony wiekowo do ojca Ryśka i panowie się zaprzyjaźnili. Mamy tu więc przykład bardzo bliskich relacji, choć z kontaktami bywało różnie. Urwały się właściwie, kiedy moi rodzice przenieśli się do Świętochłowic, a rodzice Ryśka do Tychów i drogi się rozeszły… Różni ludzie do znudzenia i z uporem namawiali mnie na film o Ryśku, Kiedy w końcu pojawił się scenariusz i zapadła decyzja, że obraz powstanie, miałem do tej realizacji szczególne podejście. Wyjątkowo zależało mi na tym, by film się udał. Producentem została moja żona, a gdy, już podczas pracy, na horyzoncie zamajaczyły problemy budżetowe, bez wahania zastawiliśmy dom. Podjęliśmy naprawdę wielkie ryzyko. Nie mogło być mowy o klapie. Po latach cieszę się, widząc, że było warto. Film spotkał się z dobrym przyjęciem, zebrał nagrody, do dziś jest chętnie oglądany, raz po raz wraca do telewizyjnych ramówek.
– A jaki jest, albo raczej – jaki był, pana Chorzów? Zamieszkał pan z rodzicami w Świętochłowicach jako kilkulatek i już wtedy miasto urodzenia zniknęło z horyzontu?
– Absolutnie nie! Przecież nie mówimy o jakichś niewyobrażalnych odległościach, tylko o miastach sąsiednich, leżących o „rzut beretem”. Bywałem w Chorzowie u dziadków, spędzając przy ulicy Truchana bardzo wiele czasu. Po ich śmierci mieszkał tam jeszcze brat ojca… Do dziś zresztą jesteśmy z tym adresem związani, to jest wciąż nasz dom rodzinny; cieszy mnie tablica, którą umieszczono na jego elewacji dla upamiętnienia Ryśka Riedla. Zakochany w filmie często przyjeżdżałem na seanse do chorzowskich kin. W moich śląskich czasach Świętochłowice miały jedno kino, a Chorzów co najmniej trzy, w tym kino „Pionier”, w którym seanse organizowano w trybie „non stop”.
– I to z tej miłości do kina przeszedł pan od studiów architektonicznych w Politechnice Ślaskiej do studiowania reżyserii?
– To jest dokładnie taka prosta historia. Architektura mnie interesowała, a kino kochałem. Po maturze wciąż nie bardzo wiedziałem, co chciałbym robić w życiu, wydaje mi się, że to ciągle jeszcze za wczesny wiek, by podejmować tak poważne, dojrzałe decyzje. Rozpocząłem studia architektoniczne i już na pierwszym roku zorientowałem się, że to jednak nie dla mnie. Ale dostanie się do łódzkiej filmówki wcale nie było proste… Startowałem trzykrotnie, więc zanim zdobyłem indeks, zdążyłem już właściwie ukończyć Politechnikę…
– Wyczytałem w pana życiorysie, że na drodze do świata filmu zapisał pan epizod radziecki. Jak pan wspomina ten czas?
– To było bardzo intrygujące doświadczenie. Kiedy po egzaminach do łódzkiej filmówki po raz trzeci znalazłem się pod kreską, dowiedziałem się, że istnieje możliwość kształcenia pod okiem wybitnych twórców kina radzieckiego w klasach mistrzowskich. Skwapliwie skorzystałem z tej opcji. We Wszechzwiązkowym Instytucie Filmowym w Moskwie trafiłem na dwa semestry pod skrzydła Aleksandra Stołpera, reżysera głośnego filmu „Żywi i martwi” oraz wielu innych obrazów. To była bardzo dobra szkoła, oparta na wyjątkowej metodzie współpracy reżysera z aktorem. Ukształtowała i ugruntowała się tam zasada, że reżyser musi być jednocześnie aktorem. To wyraźnie rzutuje na uzyskiwane efekty. Nić porozumienia jest inna… Po tych dwóch owocnych semestrach wróciłem do Łodzi, by już w kraju dokończyć rozpoczęte studia. Tak zostałem dyplomowanym reżyserem.
– W trudnym okresie transformacji ustrojowej, w roku 1990, został pan prezesem Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Wobec braku ministerialnych dotacji i likwidacji Funduszu Kinematografii środowisko znalazło się w sytuacji nie do pozazdroszczenia, zmuszone do pozyskiwania funduszy na własną rękę. Jak z tamtej perspektywy ocenia pan dzisiejszą rzeczywistość polskiego świata filmu?
– Trudno mówić o ocenie jednoznacznej. Można rozpatrywać sytuację w odniesieniu do kina komercyjnego i oferty niekomercyjnej. Filmy adresowane do szerokiego grona odbiorców mogą dziś spokojnie same na siebie zarobić. Mają dystrybutorów, trafiają do rozsianych po całej Polsce kin wielosalowych i rzeczywiście znajdują szeroką publiczność. Filmy przeznaczone dla węższego grona odbiorców są nie bez znaczenia dla kształtowania i rozwoju naszej kultury, ale ze względu na swoją specyfikę potrzebują wsparcia. Dzięki istnieniu Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej najlepsze projekty wsparcie to otrzymują i jeśli system nie ulegnie nagle jakiejś destabilizacji, to można uznać, że obecnie dobrze się sprawdza i stanowi solidny filar dla krajowej produkcji filmowej. Korzystając z tego rodzaju wsparcia, wzorowanego na sprawdzonych rozwiązaniach europejskich, można pokryć do 50 procent budżetu powstającego filmu. Brakuje drugiego filaru. Telewizja Polska nie potrafi się zdecydować, czy chce partycypować w kosztach produkcji rodzimych filmów fabularnych czy interesują ją tylko seriale. Kiedyś ustawowy obowiązek wspierania polskiej kinematografii miał Canal+, dziś te przepisy już nie obowiązują, został więc de facto tylko PISF, który pozyskuje środki m.in. pobierając procent od wpływów reklamowych telewizyjnych stacji komercyjnych. To logiczne rozwiązanie, bo skoro projekcje filmowe przyciągające widzów przed ekrany telewizorów są przerywane blokami reklamowymi, taka oplata, pozwalająca na realizację nowych filmów, wydaje się oczywista… Zasady PISF poza tym skonstruowane są tak, że jeśli wsparta finansowo produkcja zarobi na siebie w dystrybucji, to otrzymane środki trzeba zwrócić, by mogły pomóc kolejnym realizatorom. W sytuacji gdy film gorzej sobie radzi na rynku, wsparcie staje się bezzwrotna dotacją. Mimo to jakiś drugi filar finansowania produkcji filmowych jest nieodzowny. Nawet najlepsi, którzy uzyskują z PISF kwoty równe połowie swoich wydatków budżetowych, drugą połowę muszą znaleźć w innych źródłach licząc na własną skuteczność, przedsiębiorczość albo na cud.