– W roku 2020 był pan maturzystą chorzowskiego „Słowaka”. Z maturalnym maratonem egzaminacyjnym niemal idealnie zbiegła się premiera pana książki „Złe duchy”. Jak zaczęła się ta literacka przygoda?
– Krótkie formy, liczące po kilka stron opowiadania, pisałem już w dzieciństwie. Niektóre publikowałem, współpracując z redakcją gazetki szkolnej. W końcu pomyślałem, że chyba jestem gotów, by napisać coś dłuższego, historię sięgającą trzystu stron objętości. Praca zajęła mi pół roku. Po jej ukończeniu stwierdziłem, że szkoda, by powieść została w szufladzie i rozesłałem ją do kilku dużych wydawnictw. Mijały miesiące, a odpowiedź nie nadchodziła. Po upływie standardowego czasu oczekiwania, zacząłem rozglądać się za mniejszymi oficynami wydawniczymi. W styczniu 2020 roku zainteresowanie moim tekstem wyraziło wydawnictwo Liberum Verbum. I tak, 15 maja 2020 roku, książka „Złe duchy” ukazała się drukiem.
– Chciałem zapytać o sytuację młodego debiutanta w literaturze, ale poniekąd już odpowiedź dostałem – w słowach o oczekiwaniu na odzew wydawców…
– Cóż, krótko mówiąc – z pewnością nie jest łatwo…
– Pan już jednak ma to za sobą i teraz wszystko może być prostsze. W planach kolejna książka?
– Myślę nad nowym tytułem, jednak gwarancji, że uda się go wydać, nie ma. Umowa jaką podpisałem z Liberum Verbum dotyczyła tylko „Złych duchów”. Nie wiązaliśmy się dłuższym kontraktem.
– Gdzie znalazł pan inspiracje do swojej książki? Dlaczego akurat kryminał?
– Pomysł przyszedł mi do głowy po jednej z imprez urodzinowych znajomego, w jakiej brałem udział. Po całonocnej balandze zawieruszył nam się jeden z kolegów. Puściłem wodze fantazji i zacząłem myśleć o tym, jak mogą toczyć się losy osoby, która nagle przepada jak kamień w wodę. Stopniowo pojawiały się nowe wątki, które pozwoliły stworzyć pełnowymiarową powieść. W sumie inspiruje mnie wiele rzeczy, czasem wystarczy jakaś podsłyszana rozmowa w tramwaju czy na ulicy. Intrygujące są dla mnie miejskie legendy dotyczące wydarzeń związanych z młodzieżowymi imprezami.
– Akcja toczy się w Chorzowie, Katowicach i Piekarach Śląskich. Na kartach powieści mówi pan o tym wprost – nie trzeba się domyślać lokalizacji. A mimo to zdecydował się pan zmienić nazwy niektórych miejsc, w których funkcjonują bohaterowie powieści. Tak jest na przykład z chorzowskim „Słowakiem”, który w pana historii „Słowakiem” nie jest…
– Uznałem, że tak będzie lepiej, chociaż z drugiej strony i tak nie da się ukryć, że „Słowak” to „Słowak”, nawet jeśli w powieści szkole patronują Żołnierze Wyklęci. Jestem absolwentem „Słowaka” i jest to jedyne liceum jakie znam…
– Co sprawiało największą trudność w czasie pracy i – dla przeciwwagi – co było największą frajdą?
– Najwięcej kłopotów miałem zdecydowanie z rozpoczynaniem procesu pisania, z otwieraniem każdego nowego rozdziału tak, by zapowiadał się intrygująco i potrafił wciągnąć czytelnika. Największą radością było pisanie dialogów. Nie miałem problemów z rozplanowaniem biegu historii, do tego przygotowałem się solidnie, nie obawiałem się więc ani zbyt krótkich i powierzchownych scen, ani rozwlekłych opisów. Te ostatnie z założenia ograniczałem do niezbędne-
go minimum.
– Jednym z zagadnień, które zawsze szczególnie mnie interesuje, jest indywidualny stosunek autora do wiarygodności tworzonej przez siebie fikcji literackiej… Wiem, że konsultował pan kwestie związane z rzeczywistością światka kibicowskiego; coś jeszcze? Wątki kryminalne i kryminalistyczne?
– Gdybym pisał realistyczny policyjny kryminał, taka konsultacja byłaby nieodzowna. Moja opowieść jest jednak na tyle przerysowana, pokręcona i absurdalna, że uznałem, iż nie ma potrzeby zaprzątać sobie głowy jakimiś poważnymi konsultacjami dotyczącymi realiów. Poza tym złotą zasadą jest to, by pisać o tym, o czym wie się najwięcej, na czym najlepiej się zna. Dlatego osadziłem akcję swojej książki w środowisku licealnym.
– Debiut skłania pana ku temu, by zająć się literaturą na poważnie?
– Na pewno będę pisać, a co z tego pisania wyjdzie, zobaczymy. W tym zakresie nie planuję niczego z góry.