– Najnowsza premiera Teatru Rozrywki z pani udziałem w lekkiej, komediowej formie dotyka kwestii ostatecznych. Jak się pani odnalazła w rzeczywistości, w której funkcjonują Harold i Maude?
– Bardzo szybko polubiłam moją postać i cieszę się, że ją gram. Oczywiście nie we wszystkim, ale w wielu kwestiach identyfikuję się z Maude. Tak jak ona z troską pochylam się nad roślinami i zwierzętami.
– Jak wyglądało przygotowanie do roli? Zna pani ekranizację sprzed lat, czy pierwsze zetknięcie z tytułem i jego tematem to jednak dopiero moment, w którym otrzymała pani tekst?
– Nie znam filmu, nie oglądałam go także w czasie przygotowań do premiery. Zawsze tak robię przyjmując nową rolę. To daje mi pewność, że uda mi się nikim nie zasugerować i w żadnym stopniu nie nasiąknąć obcą interpretacją postaci, w którą mam się wcielić. Opieram się wyłącznie na tekście, własnych odczuciach i wizji reżysera.

– Nie było rozczarowania, że „Harold i Maude” to nie musical?
– Uważam, że wielkim szczęściem chorzowskiego teatru jest to, że obok wielkich realizacji musicalowych, od czasu do czasu mamy w repertuarze także sztuki dramatyczne. To dobre dla kondycji zespołu. Cudownie jest zagrać coś poza musicalem!
– Jasne, ale jednak chciałbym zauważyć, że takie słowa z ust aktorki, którą musical wywindował na szczyty polskiej sceny tego gatunku, jednak trochę zaskakują… Do zespołu Teatru Rozrywki dołączyła pani na stałe w 1988 roku. Miała pani wtedy odwagę myśleć o tym, jakie skutki będzie mieć ta decyzja? Po „Evicie” okrzyknięto panią najlepszą polską aktorką musicalową…
– Tak mówili… (śmiech). Przyszłam do Teatru Rozrywki, bo go otwarto, ale trudno było wtedy przewidywać, jak ułoży się tutejsza linia repertuarowa. Z artystycznego punktu widzenia mogę cichutko nazywać się dzieckiem szczęścia. Od młodości do wieku późnego, w jakim jestem, zagrałam szereg ważnych ról, często w polskich prapremierach. To nie tylko „Evita”, ale także na przykład „The Rocky Horror Show” czy „Bulwar zachodzącego słońca”. Co istotne, nigdy o nie nie zabiegałam. To były prezenty od losu. Proszę mi pozwolić na nutkę nieskromności – myślę, że po tych rolach nie da się mnie wykreślić z historii polskiego teatru… (śmiech).
– Podpisuję się pod tą tezą obiema rękami. I cieszę się, że widziałem i „Rocky’ego”, i „Bulwar”, i „Człowieka z La Manchy”, i całą resztę. Na chwilę chciałbym się jeszcze zatrzymać przy „Cabarecie”…
– Przy starym, czy przy nowym?
– No, właśnie… W pierwszej inscenizacji, z 1992 roku, zagrała pani postać Sally Bowles, w drugiej, z roku 2019, Fräulein Schneider. Nie wiem, czy jeszcze ktoś miał okazję spojrzeć na ten musical z tak odmiennych perspektyw. Jakie znaczenie dla pani ma to doświadczenie?
– To rzeczywiście coś niezwykłego… Sally, prawem młodości, myśli wyłącznie o sobie, nie przygląda się i nie analizuje tego, co dzieje się wokół niej, pewnie tego nawet nie rozumie… Dla Fräulein Schneider realia świata, w którym żyje są bardziej dotkliwe, wyraźnie rzutują na jej los. Na przestrzeni lat dane mi było wczuć się w obydwie sytuacje, ale myślę, że wszyscy w życiu doświadczamy tego, jak upływający czas zmienia naszą perspektywę. Moja sympatia jest zarówno przy Sally, jak i przy Fräulein Schneider, którą bardzo lubię grać.

– Wśród kwestii, które mnie zaskoczyły, gdy przygotowując się do tej rozmowy prześledziłem pani dorobek, na czoło wysuwa się zdecydowanie współpraca z orkiestrą dętą KWK Staszic…
– Ach, to była fantastyczna przygoda, do której zaprosił mnie dyrygent Grzegorz Mierzwiński. Wiele wspaniałych, niezapomnianych koncertów nie tylko z orkiestrą w pełnym składzie i repertuarem musicalowym, ale też z żeńską orkiestrą salonową, z którą miałam wielką przyjemność prezentować piosenki Hanki Ordonówny. To był dla mnie także jeden z prezentów od losu, podobnie jak propozycja Bogusława Kaczyńskiego, który zapraszał mnie na koncerty do Krynicy-Zdroju.
– Występowała pani także z kabaretem „Pod Egidą”…
– Na szczęście w czasach, gdy z tą inicjatywą związani byli nasi najznakomitsi artyści, Barbara Krafftówna, Wojciech Pszoniak, Jacek Kaczmarski i wielu innych… Wszyscy z poczuciem, że robimy coś ważnego, o coś istotnego walczymy. Pojawienie się wtedy na scenie to była nobilitacja. Nie można do tego przykładać dzisiejszej miary, czy próbować obłudnie udawać, że tego nie było. Uczciwiej będzie przyjąć, że było, minęło – bez poczucia, że przeczę sama sobie.
– 45 lat na scenie, z tego niemal 35 w Teatrze Rozrywki, podparte niezwykłym dorobkiem. Trudno szukać drugiej takiej osoby w zespole, w którym nastąpiła szeroka zmiana pokoleniowa…
– Jeśli o to chce pan zapytać, to nie czuję się zbyt dobrze w roli osamotniałego nestora. Od lat nie ma Stanisława Ptaka, dotkliwą stratą było odejście Jacentego Jędrusika, brakuje Andrzeja Kowalczyka… Teatr jest instytucją niedemokratyczną, istotą jego struktury jest relacja mistrz-uczeń. W układzie w jakim teraz funkcjonujemy, w kontaktach z młodymi brakuje mi wsparcia ze strony doświadczonych kolegów. Nie mam z kim dzielić tego ciężaru. Dzisiejsza młodość jest niecierpliwa, gna do szybkiej kariery. Rzeczy, które dla mojego pokolenia były święte, już takie nie są…, ale nie kończmy tej rozmowy w takich pesymistycznych tonach! Chciałabym jeszcze zwrócić się do naszych widzów, tych, którzy mimo niełatwych czasów, oglądając każdą złotówkę przed jej wydaniem, decydują się przeznaczyć jakiś grosz na bilety do Teatru Rozrywki. Mam dla nich ogromną wdzięczność za to, że przychodzą i są. Za wszystkie oklaski i wzruszenia kłaniam się nisko. Przychodźcie! Czekamy na was i gramy dla was!

Zdjęcia: Artur Wacławek / Teatr Rozrywki